floagi68
Dołączył: 06 Maj 2007 Posty: 4 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Polska
|
Wysłany: Czw 21:23, 13 Wrz 2007 Temat postu: Ściana Światła c.d. |
|
|
Aby bardziej przybliżyć obraz tamtych dni, przedstawiam fragment wspomnień Leon Tacika - „Groźnego" żołnierza Wojtka Lisa.
Pochodzę z Mielca, gdzie przyszedłem na świat w 1924 roku. Ojciec mój był robotnikiem. Pracował u Żydów, a w 1936 r. Przeniósł się do pracy przy budowie wytwórni PZL. Wojciecha Lisa znałem sprzed 1939 roku, ale nie przyjaźniłem się z nim, ponieważ on był z rocznika 1913 i między nami było 11 lat różnicy wieku; on miał starszych kolegów. Do ZWZ wstąpiłem w 1940 r. Zostałem zaprzysiężony do organizacji przez Stanisława Leśniaka - „Grzmota" - z Trześni. Będąc w grupie dywersyjnej lotnej podlegałem mu do marca 1944 r. Chcąc uniknąć wywiezienia na roboty przymusowe oficjalnie pracowałem w majątku niemieckim w Trześni. Ponieważ nastąpiły wsypy i kilku ludzi zostało aresztowanych, Leśniak obawiał się, że nasza placówka może ulec likwidacji i skierował mnie do oddziału Lisa. Aby zatrzeć ślady za sobą upozorowałem mój wyjazd na roboty w Rzeszy. Na moje nazwisko zgłosił się pewien mieszkaniec Tuszowa, który w drodze uciekł z transportu.
W okresie okupacji niemieckiej chodziliśmy w mundurach Wehrmachtu. Wojtek Lis nosił mundur oficera niemieckiego i gdy spotykał na drodze starszego stopniem oficera, a nie miał zamiaru go zaatakować, to nawet oddał mu honory wojskowe. Byliśmy nie do rozpoznania przez Niemców. Zresztą nie tylko - mnie w mundurze niemieckim nie rozpoznał własny ojciec, którego napotkaliśmy na drodze idąc z Wojtkiem. Nie chcąc się dekonspirować przed rodziną, ja również zachowałem się jakbym go nie znał. Gdy mijaliśmy mieszkańców wioski, byli przekonani, że jesteśmy żołnierzami niemieckimi. A myśmy tymczasem czyhali na wehrmachtowców jak lis na padlinę.
Pewnego jesiennego dnia 1943 r. Wraz z Wojtkiem i Staszkiem Lisem szliśmy leśną przecinką. Zaraz za Mościskami zauważyliśmy, że drogą jedzie konno oficer niemieckiej żandarmerii polowej. Ponieważ jechał sam, postanowiliśmy go ująć. Ukryci w przydrożnych zaroślach czekaliśmy aż się zbliży. Gdy podjechał na naszą wysokość, wyskoczyliśmy z okrzykiem: Halt! Hande hoch! Gdyby wiedział, że będzie miał do czynienia z polskimi partyzantami na pewno by uciekał. Ale sądził, że jesteśmy Niemcami i zaszła jakaś pomyłka. Zatrzymał więc konia, do którego podszedłem i złapałem za cugle. Oficer zeskoczył z siodła. Kiedy był już na ziemi, Wojtek ściągnął z niego automat i nakazał mu iść w kierunku pobliskich zarośli leśnych, a ja prowadziłem konia. Odprowadziliśmy go kilkadziesiąt metrów, na leśną polanę i nakazaliśmy zdjąć mundur. Wojtek jego automat zawiesił na szyi, konia przywiązaliśmy do drzewa. Kilkanaście metrów dalej ze Staszkiem Lisem zapaliliśmy papierosy. W pewnym momencie rozebrany już do kaleson Niemiec rzucił się na Wojtka, chwycił za automat i powalił go na ziemię. Ponieważ był rosły i silny, podobnie jak Wojtek, zaczęli się obaj szamotać. Niemiec uchwycił swój automat starając się lufę skierować na Wojtka i oddać strzał. Obaj ze Staszkiem podeszliśmy do nich, ale nie sposób było strzelać, gdyż raz jeden był na górze, a za moment drugi. Trzeba było dopiero lufę przystawić do głowy żandarma i nacisnąć spust, aby się uspokoił i wypuścił Wojtka. Po zastrzeleniu Niemca zabraliśmy jego blaszkę identyfikacyjną, aby go nikt nie rozpoznał, zwłoki zaciągnęliśmy głęboko w las i przykryliśmy gałęziami. Dopiero na wiosnę natknęło się na trupa bydło leśniczego. Nikt zaginionego Niemca nie poszukiwał.
Wojtek zaczął stwarzać wiele kłopotów komendantowi obozowego gestapo, Który musiał odtąd często tłumaczyć się przed dowództwem ze swej nieudolności w ujęciu groźnego partyzanta. Ponieważ dotychczasowe metody ujęcia Lisa okazały się nieskuteczne, Engelbert obmyślił nowy sposób działania. Nawiązał kontakt z księdzem Dominikiem Litwińskim, proboszczem parafii w Ostrowach Tuszowskich, często przejeżdżającym obok jego kwatery w Porębach Wojsławskich, starając się zmusić go do przekazania listu Wojtkowi. Ksiądz Litwiński początkowo odmówił. Dopiero pod groźbą zesłania do obozu podjął się dostarczenia korespondencji adresatowi.
W liście tym szef obozowego gestapo zaproponował Lisowi zwolnienie z więzienia ojca, matki i siostry, a nawet odbudowę domu w Toporowie i wynagrodzenia poniesionych szkód materialnych, pod warunkiem oddania Niemcom wszelkiej posiadanej broni. Treść listu była bardzo naiwna, a jakikolwiek rozejm i zawieszenie broni nie wchodziły w rachubę. Toteż Wojtek wspólnie z księdzem Litwińskim zredagowali odpowiedź: „Zamordowanych nie wskrzesisz. Ojciec mój i siostra zostali zamordowani z twojego rozkazu. Za tę i inne zbrodnie, które popełniasz, zostaniesz ukarany". Ks. Litwiński doręczył tę odpowiedź gestapowcowi, który po jej przeczytaniu wpadł w szał, rozbił stół i wystrzelał 4 magazynki ze swojego „parabellum". Księdza Litwińskiego puścił jednak wolno.
W niedługim czasie później Engelbert dostarczył przez księdza drugi list do Wojtka, proponując w nim spotkanie na plebani w Ostrowach Tuszowskich w celu omówienia sprawy odszkodowań dla Lisa w związku z pacyfikacją domostwa i wymordowania rodziny. Wojtek po pewnym przemyśleniu sprawy uznał spotkanie za możliwe, o czym powiadomił gestapowca. Podjął jednakże działania ubezpieczające, bowiem mogła to być prowokacja. Wojtek nie myślał o otrzymaniu odszkodowania, ale chciał stanąć oko w oko ze swym najgroźniejszym przeciwnikiem i przekazać swoje żądania.
Do spotkania przygotował się bardzo starannie, obsadzając uzbrojonymi partyzantami pod dowództwem Piątka wybrane stanowiska przy drodze od strony Toporowa i Pateraków; „Regiusz" - Ludwik Magda ubezpieczał z erkaemem tzw. Złote Góry. Wszystkie Środki okazały się jednak zbyteczne, ponieważ Engelbert nie przyszedł na spotkanie, co uznano za tchórzostwo. W rzeczywistości nie należał on do ludzi bojaźliwych, wręcz przeciwnie - był odważny i ryzykował. Ta odwaga i nadmierne ryzyko przekraczały nieraz granice rozsądku. Nie jeździł nigdy samochodem, lecz bryczką zabraną z powozowni hr. Potockiego w Łańcucie, urządzając przejażdżki po okolicznych lasach, mimo świadomości, że tam czyha Lis na jego życie. Był zbyt pewny siebie i przekonany, że to właśnie Wojtek zginie z jego ręki. Niejednokrotnie w nocy zaprzęgał parę koni, zabierając do bryczki erkaem oraz inną broń i wyjeżdżał do lasu. W przejażdżkach tych towarzyszył mu jego adiutant - Willi Angekost. Jeżdżąc drogami na terenie lagru wywoływał Wojtka po imieniu żeby się pokazał, ale - na swoje szczęście nie mógł go napotkać.
Tekst dedykuję pamięci dr Mirosława Maciąga
Całość tekstu zamieściłem na stronie floo.bloog.pl
Post został pochwalony 0 razy |
|